W Swakopmund pozostaje nam jeszcze zrobienie zakupów i możemy ruszać w trasę.
Najpierw kierujemy się w stronę Cape Cross, aby odwiedzić kolonię fok. Jedziemy drogą wzdłuż wybrzeża i nie wiemy dlaczego, ale liczyliśmy na śliczną pogodę 😊 Tymczasem wieje. I to wieje tak, jak jeszcze do tej pory nie wiało. Dodatkowo wiatr wieje nie od wody, ale od lądu. Trudno ustać, a na każdej odsłoniętej części ciała czuć igiełki gruboziarnistego piasku, bombardującego ciało z nieziemską siłą.
Wybrzeże szkieletów
Jedziemy wzdłuż Wybrzeża Szkieletów. Brzeg ten zwany przez żeglarzy bramą piekieł, pokonał wiele statków. A dla tych, którzy pomyślnie wylądowali, ze względu na silne prądy stawał się więzieniem. Podobno nie sposób odbić od brzegu opierając się jedynie na sile mięśni ludzkich.
Zjeżdżamy z drogi w stronę plaży, aby rozejrzeć się za reklamowanymi w przewodnikach wrakami. Niestety, wiatr nie jest sprzymierzeńcem zwiedzania – jakby nie ustawić auta, to albo nie da się otworzyć drzwi pod naporem wiatru, albo nie da się ich zamknąć, bo są wyrywane, a w każdym przypadku miliony ziaren piasku przewala się przez szoferkę. Asia wychodzi i czym prędzej (z trudem) wraca – ma krótkie spodenki, a jej łydki w chwilę stają się czerwone. Ja muszę mieć zdjęcia. Mam długie spodnie, naciągam polara i czapkę i ruszam po fotorelację. Kurde – ale wieje! Fale ledwo co są w stanie pokonać siłę wiatru – są zwiewane w kierunku oceanu. Widać walkę żywiołów. Lokalizuję największy z wraków, strzelam kilka fotek i już mam dość. Jak tu wrócić pod wiatr? Naciągam czapkę na oczy, aparat chowam za swoim ciałem i z trudem, trochę po omacku, wracam do auta. Ze zwiedzania plaży i poszukiwania wraków oraz szkieletów wychodzą nici. Ten upolowany to trawler Zeila, który zatonął w 2008 roku. Jedziemy dalej asfaltówką, która ma biały kolor od pokrywającej ją soli. Ponoć po deszczu na soli jest ślisko jak na lodzie – na szczęście nie musimy tego sprawdzać na własnej skórze.Cape Cross – odwiedziny u fok
Tak naprawdę to punktem kulminacyjnym dzisiejszego dnia są foki. Uchatki obrały sobie wybrzeże Namibii jako swoją bazę i tu żyją, w koloniach sięgających wielu tysięcy osobników. Rezerwat to jedna z największych kolonii na wybrzeżu. Podjeżdżamy szczęśliwi, że na parkingu jest tylko jedno auto i będziemy mogli celebrować to spotkanie niemal w samotności. Nawet wiatr jakby lekko zelżał. Pierwsza wyskakuje Asia i jeszcze szybciej wraca do auta. Właściwie to nie zdążyła nawet wysiąść, a dopadł ją zapach fok. Odór jest niesamowity. Ciężki, wyrazisty i przeszywający do szpiku kości 😊 Sama esencja smrodu. Nic to, po to tu przyjechaliśmy, aby się zmierzyć z tym wyzwaniem. Trochę żałujemy, że nie wieje tak mocno jak przy wraku (żart). Trochę narzekamy, próbujemy zatykać nozdrza, ale po chwili sami już tak śmierdzimy, że woń uchatek nie robi na nas wrażenia. Możemy się za to skupić na zwierzakach. Są super.Pokraczne i zgrabne zarazem. Jest mnóstwo młodych. Zewsząd dobiega ryczenie. To ryczenie, to w większości nawoływanie się matek z dziećmi. Można nawet wyłapać, że każda ryczy trochę inaczej. Niektóre się wylegują, wystawiając pyski do słońca, niektóre wędrują do wody lub z wody. Znamienita większość zdaje się być w trakcie poszukiwania foki do pary (mamy albo dziecka). Jeśli podejdzie obce młode zmylone podobnym dźwiękiem – nie ma zmiłuj się. Po obwąchaniu jest przeganianie z użyciem zębów. Smutne realia przyrody – tylko niewielka część młodych fok dożyje do swoich pierwszych urodzin. Poluje na nie wiele drapieżników, a dodatkowo łatwo jest im się zgubić w kolonii i nie spotkać się z matką karmiącą je mlekiem. Wiele małych foczek sprawiało wrażenie wyczerpanych, część była martwa. Takie przedstawienie funduje nam matka natura.
Fok jest całe mnóstwo. Nawet nie próbujemy ich liczyć – gdzieś po głowie kołacze się info, że ta kolonia liczy kilkanaście tysięcy osobników. Zwiedzamy tylko niewielką jej część, a i tak wśród uchatek spędzamy grubo ponad godzinę. Nasz głos rozsądku w postaci Asi mówi, że czas ruszać dalej, aby dotrzeć do celu przed zmrokiem. Tym bardziej, że zrezygnowaliśmy z nocowania w kultowym Spitzkoppe i musimy pojechać do oddalonego o blisko 100km Ai Aiba Rock Painting.
Z Cape Cross musimy się cofnąć do Hentiesbaai i dopiero stamtąd ruszamy do Spitzkoppe. Trasa na początku wydaje się być nudna – piach, piach i dalej piach. I o ile na samej drodze niewiele się zmienia, o tyle na horyzoncie pojawiają się wypukłości, które dość szybko przemieniają się w skały. Z każdą kolejną górą myślimy, że to już to. W końcu docieramy do bramy… Tabliczka informuje o jakiejś opłacie w recepcji, ale tu nie ma żadnej recepcji ☹ Wjeżdżamy pomiędzy skały i zwałowiska wielkich kamieni. Trochę żałuję (w przeciwieństwie do moich dziewczyn), że nie będziemy tutaj spać – miejsce jest naprawdę klimatyczne. Objeżdżamy teren oglądając miejscówki, które mogły być naszymi. Podjeżdżamy też pod obowiązkowy punkt foto – skalny łuk. I chyba już trochę mniej żałujemy, że tu nie śpimy – miejsce oblegane jest przez tłumy, równe niemal tym z wydm. Zrobienie zdjęcia bez człowieka w tle wymaga cierpliwości. Po krótkim spacerze zwijamy się w dalszą drogę – nie uśmiecha nam się jazda po ciemku.
Więcej o
znajdziejsz w wikipedii.
Zgubiona droga – offroad na azymut
- Ej nawigacja każe mi skręcić ostro w lewo, do wioski. Mam tam jechać?
- Skąd mamy to wiedzieć, jesteśmy tu pierwszy raz.
- To odpalcie swoje nawigacje i sprawdźcie na mapie.
- Na mapie ten obszar zajmuje 3mm2… Co nam da opalenie 4 tych samych nawigacji?!
- Mam tam jechać?
- Skoro pokazuje to jedź…
Mniej więcej w ten sposób, choć w trochę większych emocjach, wpakowaliśmy się do wioski. Maps.me pokazało, że tędy trzeba jechać. Upewniliśmy się dwa razy, że to nie błąd ‘telefonu’ i pojechaliśmy zwiedzać lokalne zabudowania. Droga prowadziła pomiędzy domami, potem tuż przy płocie szkoły. Z tyłu głowy rodziło się przeczucie, że to nie jest właściwa droga, a w sercu kiełkowała chęć poznania i przygody. Największy problem zaczął się wtedy, gdy droga jasno zarysowana koleinami, zaczęła zmieniać się w ledwo widoczne esy-floresy, znaczone kołami aut, które jechały tędy raptem kilka razy. Navi nie miała większości odnóg, a my przy wyborze kierowaliśmy się intuicją i faktem największego rozjeżdżenia. Po drodze przekroczyliśmy kilka rzeczek z czego jedna to z pewnością była Spitzkopp river – przydała się wiedza z jazdy po wydmach – dzięki niej nie ugrzęźliśmy w piachu. Droga zamieniła się w dróżkę przedzierającą się pomiędzy krzakami. Odgłos ocierających się o auto kolców akacji przyprawiał o ciarki (a wyobraźnia podsuwała obraz porysowanego do gołego metalu lakieru). Zaliczyliśmy odcinek wąskiego nasypu (jakby kolejowego) i wjechaliśmy do jakiejś opuszczonej osady. Nie jest źle – są ludzie to znaczy, że będą drogi, a może przy okazji kogoś zapytamy. Najpierw wpakowaliśmy się na jakieś duże ogrodzone podwórko… Dookoła był płot, i nigdzie nie było żywego ducha. Kolejna droga zawiodła nas pomiędzy opuszczone domostwa (chyba opuszczone – wyglądało jakby ktoś tam mieszkał, ale nigdzie nikogo nie było). Przeciskamy się pomiędzy domem, a zbiornikiem na wodę. Tak prowadzi droga, a auto ledwo wchodzi z lusterkami (że nam to nie dało do myślenia). Przemy naprzód opuszczając osadę. Nawigacja za bardzo nie wie gdzie jesteśmy… ani tym bardziej nie umie pokazać nam, gdzie mamy dalej jechać. Kolejne rozwidlenia i kolejne decyzje w którą stronę jechać.
Powoli się rozglądamy, czy będzie w razie czego gdzie się zatrzymać, aby rozbić obóz. W pewnym momencie udaje się złapać sieć… jest „E” (czyli tyle co nic internetu…) Odpalamy Google maps próbując się zlokalizować. Mapy od googla nie znają naszych ścieżek, ale za to potrafią wskazać kierunek do drogi głównej. Posługując się telefonem jak kompasem i wybierając ścieżki podobne do dróg (aby nie jechać całkiem off-road), kierujemy się w stronę drogi głównej (szutrowej). Mamy do niej około 5km. Straaasznie nam się ten dojazd dłuży… Z jednej strony słońce chyli się ku zachodowi, z drugiej strony chcielibyśmy jak najszybciej się „odnaleźć”, a z trzeciej ukształtowanie terenu oraz krzaki nie pozwalają jechać szybciej niż kilka, kilkanaście kilometrów na godzinę. Wizja spania pośrodku niczego jest bardzo, bardzo blisko…
Uff! Odnajdujemy się! Czujemy wyraźną ulgę… Wyjechaliśmy na właściwą drogę, nawet nie odbiliśmy zbytnio od zakładanej trasy, a do przejechania mamy jeszcze ok. 80km. Znowu przyjdzie jechać nam po ciemku. W egipskim ciemnościach docieramy do Lodgy Ai Aiba. Trudno nam ocenić lokalizację miejsca, bo jest ciemno. W recepcji już na nas czekają. I specjalnie dla nas zatrzymali obsługę kuchni dłużej, abyśmy mogli zjeść kolację. Jesteśmy szczęśliwi, że cało dotarliśmy na miejsce. Kolacje jemy z widokiem na oczko wodne, do którego co rusz podchodzi jakaś zwierzyna. Rano naszym oczom pokazuje się piękno lokalizacji tego miejsca. Domki położone są u podnóża skał wyglądających jak olbrzymie kamienie. Z chęcią byśmy je zeksplorowali, ale czekają na nas kolejne atrakcje – naskalne rysunki i być może spotkanie Himba, Herero i Damara.