Quiver tree forest i plac zabaw olbrzymów w drodze do Hobas (dzień 3)
6 sierpnia 2018W mieście duchów – Kolmanskop (dzień 5)
9 sierpnia 2018W nocy wiało, było zimno, ale wstaliśmy w dobrych humorach!
Zgodnie z planem postanowiliśmy nie jeść śniadania w tym wietrze i zimnie. Na tyle szybko na ile pozwala nam doświadczenie (robimy to pierwszy raz!) składamy namioty i pakujemy obóz. Z tym „szybko” to trochę przesada… duża przesada – pakujemy się prawie godzinę. Będzie co poprawiać.
Zgodnie z planem postanowiliśmy nie jeść śniadania w tym wietrze i zimnie. Na tyle szybko na ile pozwala nam doświadczenie (robimy to pierwszy raz!) składamy namioty i pakujemy obóz. Z tym „szybko” to trochę przesada… duża przesada – pakujemy się prawie godzinę. Będzie co poprawiać.
Fish river canyon
Trasa na dziś nie wydaje nam się długa – raptem 400km i tylko jedna atrakcja. Jedna, ale za to jedna z tych głównych. To dla niej jedziemy na południe Namibii pod granicę z RPA. Jest na naszej liście „must have”. Chodzi oczywiście o drugi co do wielkości kanion na świecie, największy w Afryce – Fish River Canyon. Nie będę zanudzać parametrami – zainteresowani z łatwością je sobie wygooglają – podam tylko te podstawowe, dające wyobrażenie o rozmiarach. Głębokość – do 550m, szerokość do 27km a długość to 160km. Tylko Wielki Kanion w Arizonie jest większy.
Z kempingu do punktów widokowych jest dość blisko – około 10km. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego wczoraj nas nie wpuszczono na zachód słońca ☹. Pierwszy stop jest przy diabelskim zakręcie (Hell’s Band) – strasznie wieje, ale widok zapiera dech w piersiach. Pisaliśmy już, że strasznie wieje i jest zimno? Tak? To napiszemy raz jeszcze.
Przewiewa do szpiku kości, a słońce niezauważalnie przypieka. I do tego strasznie wieje…
Przewiewa do szpiku kości, a słońce niezauważalnie przypieka. I do tego strasznie wieje…
Drżąc, kontemplujemy ogrom cudu natury. Jest naprawdę wielki i robi wrażenie. Oglądaliśmy przed przyjazdem wiele zdjęć… teraz patrzymy na własne oczy i to nie jest to samo. Szalenie trudno uchwycić tą przestrzeń… z przykrością stwierdzam, że mi się nie udało. Odrobinę widać ją na filmikach nakręconych przez Asię (ale tych na razie nie ma kto poobrabiać – musicie się uzbroić w cierpliwość).
Dociekliwym polecam lekturę tabliczki informacyjnej. Lubię je czytać i fotografować, aby przeczytać później raz jeszcze. Zaskakująco często są one źródłem ciekawych informacji.
Kolejne punkty widokowe tylko utwierdzają nas w przekonaniu, że warto tu było przyjechać. Na jednym z punktów spotykamy grupę udającą się na trekking dnem kanionu. Trasa liczy sobie około 70-80 km długości i na jej pokonanie grupy potrzebują 5 dni. Cały dobytek na ten czas, łącznie z wodą trzeba zabrać ze sobą na plecach ☹
To już nie te czasy harcerskich wędrówek… trochę zmurszeliśmy (tak to się pisze???).
Nie wiem już gdzie wyszukałem ciekawostkę, że rekordziści przebywają tę trasę poniżej jednego dnia! Ba, dnem kanionu odbywają się nawet maratony.
Dociekliwym polecam lekturę tabliczki informacyjnej. Lubię je czytać i fotografować, aby przeczytać później raz jeszcze. Zaskakująco często są one źródłem ciekawych informacji.
Kolejne punkty widokowe tylko utwierdzają nas w przekonaniu, że warto tu było przyjechać. Na jednym z punktów spotykamy grupę udającą się na trekking dnem kanionu. Trasa liczy sobie około 70-80 km długości i na jej pokonanie grupy potrzebują 5 dni. Cały dobytek na ten czas, łącznie z wodą trzeba zabrać ze sobą na plecach ☹
To już nie te czasy harcerskich wędrówek… trochę zmurszeliśmy (tak to się pisze???).
Nie wiem już gdzie wyszukałem ciekawostkę, że rekordziści przebywają tę trasę poniżej jednego dnia! Ba, dnem kanionu odbywają się nawet maratony.
Orange river canyon
Eksplorujemy wszystkie punkty widokowe, sycimy się wymarzonym obrazem cudu natury i ruszamy w dalszą drogę. A droga jak to droga w Namibii – wiedzie po piasku, przez pustynie, przy górach większych i mniejszych. Dużą odmianę sprawia wjechanie do kanionu rzeki pomarańczowej stanowiącej naturalna granicę pomiędzy Namibią i RPA. Zgodnie z zapowiedziami z opisu trasy jest mega klimatycznie. Ale też dużo trudniej. Droga jest znacznie węższa. Z jednej strony można spaść w kamienie, z drugiej na tych kamieniach się rozbić i dodatkowo co jakiś czas trwają roboty drogowe, więc jedzie się jak przez plac budowy. Mimo wszystko jest baaardzo fajnie… I trochę mniej wieje… I mamy nawet całkiem dobry czas 😊Czy macie diamenty?
Dobrze idzie do czasu… na wylocie kanionu napotykamy na szlaban. Wysyłam Darka, aby go otworzył, bo taka jest rola pasażera, ale z pobliskiej budki wyłania się mundurowy. Niespiesznie podąża w naszą stronę. Tradycyjne ‘how are you’ (najpierw w lokalnym slangu, potem po angielsku… za diabła nie mogę sobie przypomnieć jak to szło), potem tradycyjna biurokracja. Kajecik – nr rejestracji, skąd, dokąd, jaka narodowość itd… Na szczęście numer rejestracyjny mam w telefonie na zdjęciu – nie muszę wychodzić.
Jednak na wypełnieniu tabelek się nie kończy. Pan ewidentnie się nudził i postanowił wykorzystać zesłaną przez niebiosa rozrywkę z Polski. Wysiadam, a służbista przystępuje do przeszukiwania auta. Zagląda we wszystkie schowki, wyciąga wszystkie rzeczy, zagląda do toreb, plecaków, portfeli… Niby szuka narkotyków i diamentów ale tak naprawdę nie wiadomo czego chce… nie jest zbyt rozmowny jeśli nie liczyć tego, że pociąga nosem, kaszle i spluwa. Ma.. znalazł! Cholerka – Darek w LapaLange podniósł kamień wielkości pingponga i włożył do kieszonki w drzwiach kierowcy. Przez durny kamień będziemy mieć kłopoty… Ogląda go z zainteresowaniem jak by to był co najmniej koh-i-nor lub inne precjozo… „Tego nie wolno zabierać” oświadcza i chowa pamiątkowy kamień Darka do kieszeni. Drąży dalej przy miejscu kierowcy… trafia na kolekcję scyzoryków (wiem, mam małego fisia na punkcie noży składanych) – ogląda z namaszczeniem każdych z nich, rozkłada i przyrównuje ostrze do dłoni, a ja z kolei nie spuszczam wzroku z jego rąk – niech tylko spróbuje mi rąbnąć któryś nożyk! Oddaje wszystkie. Przeliczam i chowam w drzwiach. Minęło już ponad pół godziny, a dopiero przesunęliśmy się do miejsca pasażera siedzącego za kierowcą. Asia ma błyskawice w oczach! Wiem co myśli – nie cierpi jak ktoś obcy dotyka jej rzeczy (i jak ją dotyka też).
Wyobraźcie sobie tylną kanapę auta w którym ma się jechać 3 tygodnie - naskładane dziesiątki rzeczy, ubranie, torebeczki, plecaki, mój plecak foto – mnóstwo tego. A Pan ze spokojem bierze plecak Asi i rewiduje kieszonkę po kieszonce… wywleka wszystko, przegląda przegródki portfela, woreczek z tabletkami i tak dalej. Dobrze od początku przypuszczałem – jednak czegoś chce. Znalazł naklejki kibiców Ślęza Wrocław… okazało się, że jest fanem i wręcz marzy o tym, aby mieć ich komplet. My marzymy, aby jechać dalej więc z żalem, bo z żalem ale oddajemy mu jeden komplecik (i tak mamy ich dużo). Nie będę już opisywał przeglądu plecaka foto, wgrzebania całej ukrytej w przeróżnych kieszonkach kasy na dalszą podróż… irytująco długo się to przeciągało. A ja zastanawiałem się czy przyjdzie nam rozpakować budę… wyjmować torby, walizkę i być może rozbijać namioty, bo niewątpliwe w tym tempie potrwałoby to do świtu. Czarne wizje, płonne nadzieje - Pan jednak chce zaglądać „na zaplecze”. Otwieram i czekam na rozwój wydarzeń… Ufff… chyba sam się zreflektował, że nie skończy przed końcem swojej zmiany – przegląda jeden plecak z paki i… nie, nie… to nie koniec – rusza na drugą stronę auta 😊 Widać mina Zuzki na niego podziałała bardziej – wiecie, ta mina „niewinnej” nastolatki podobna do miny zmokniętego psiaka – nawet nie musi wysiadać. Pozostaje ostatnie miejsce – pasażera z przodu. No tu, jeśli nie odpuści, spędzi lekko kilka godzin. Po tej stronie są schowki i plecak Darka z milionem kieszonek i setką dziwnych rzeczy. Pan profesjonalnie identyfikuje nóż BearGrylls, który nie przechodzi testu długości ostrza – spokojnie przebiłby na wylot chuderlaka. Zastanawiamy się co teraz – dostajemy pouczenie, że takie noże trzeba wozić w bagażniku i możemy już jechać. Uff… było tyle zapasu czasu i… już go nie ma. Aż dziw, że nam pieczątek nie wbił w paszporcie.
Wyobraźcie sobie tylną kanapę auta w którym ma się jechać 3 tygodnie - naskładane dziesiątki rzeczy, ubranie, torebeczki, plecaki, mój plecak foto – mnóstwo tego. A Pan ze spokojem bierze plecak Asi i rewiduje kieszonkę po kieszonce… wywleka wszystko, przegląda przegródki portfela, woreczek z tabletkami i tak dalej. Dobrze od początku przypuszczałem – jednak czegoś chce. Znalazł naklejki kibiców Ślęza Wrocław… okazało się, że jest fanem i wręcz marzy o tym, aby mieć ich komplet. My marzymy, aby jechać dalej więc z żalem, bo z żalem ale oddajemy mu jeden komplecik (i tak mamy ich dużo). Nie będę już opisywał przeglądu plecaka foto, wgrzebania całej ukrytej w przeróżnych kieszonkach kasy na dalszą podróż… irytująco długo się to przeciągało. A ja zastanawiałem się czy przyjdzie nam rozpakować budę… wyjmować torby, walizkę i być może rozbijać namioty, bo niewątpliwe w tym tempie potrwałoby to do świtu. Czarne wizje, płonne nadzieje - Pan jednak chce zaglądać „na zaplecze”. Otwieram i czekam na rozwój wydarzeń… Ufff… chyba sam się zreflektował, że nie skończy przed końcem swojej zmiany – przegląda jeden plecak z paki i… nie, nie… to nie koniec – rusza na drugą stronę auta 😊 Widać mina Zuzki na niego podziałała bardziej – wiecie, ta mina „niewinnej” nastolatki podobna do miny zmokniętego psiaka – nawet nie musi wysiadać. Pozostaje ostatnie miejsce – pasażera z przodu. No tu, jeśli nie odpuści, spędzi lekko kilka godzin. Po tej stronie są schowki i plecak Darka z milionem kieszonek i setką dziwnych rzeczy. Pan profesjonalnie identyfikuje nóż BearGrylls, który nie przechodzi testu długości ostrza – spokojnie przebiłby na wylot chuderlaka. Zastanawiamy się co teraz – dostajemy pouczenie, że takie noże trzeba wozić w bagażniku i możemy już jechać. Uff… było tyle zapasu czasu i… już go nie ma. Aż dziw, że nam pieczątek nie wbił w paszporcie.
Uszczęśliwieni opuszczamy posterunek i ruszamy w stronę Aus. Droga dość szybko zamienia się w asfalt i gdyby nie to, że znów masakrycznie mocno wieje to byłoby całkiem „spoko”. W zachodzącym słońcu widzimy jak skrzy się piasek – to na pewno te diamenty, których szukał ten gościu. Gdyby nie deficyt czasu pewnie byśmy się zatrzymali i trochę zebrali 😊
Śniadanie
Zbliża się 16. Tankujemy i przypominamy sobie, że przecież cały czas nie zjedliśmy śniadania. Cały dzień nie było za bardzo gdzie się zatrzymać – albo strasznie wiało, albo wiało i się kurzyło, albo nie wiało, ale nie było gdzie stanąć… Teraz wieje, ale postanawiamy jednak się zatrzymać na przydrożnym parkingu i zjeść po kromce chleba. Odpuszczamy robienie herbaty (strasznie wieje). Nawet śmieci nie da się wyrzucić do kosza bo momentalnie odlatują w siną dal. Pozdrawiają nas kierowcy przejeżdżających ciężarówek – oni na pewno są już i po śniadaniu i po obiedzie. Ruszamy dalej, bo nadal mamy w planach spotkać dzikie konie 😊Rekord w rozkładaniu namiotu na czas
Komentujemy sobie wciąż fakt późnego śniadania i tej drobiazgowej, pokazowej kontroli gdy nagle Darek woła – „Drabina!”… Nie bardzo wiem co mu odbiło – strasznie wieje, skupiam się na drodze i jeździe… Po sekundzie poprawia się precyzyjniej (widać był w szoku) – „Zatrzymaj się, namiot się nam otworzył, drabina jedzie obok nas”. Zerkam w lewo – o cholerach, faktycznie. Hamujemy i zjeżdżamy na pobocze (którego za bardzo nie ma – ale mamy auto terenowe w końcu). Cały dobry humor prysł w ciągu sekundy… kurde, kurde, kurde…
W trakcie mijania ciężarówek (tu są takie duże składy po dwie naczepy) przy tym bocznym wietrze poluzowało nam plandekę od pierwszego namiotu, potem ją zwiało, potem otworzyło namiot (myślę, że to był rekord rozkładania – na pewno poniżej sekundy), potem opadła drabina i jeszcze zwiało wierzchnie poszycie z namiotu. Katastrofa.
Pierwsze co oglądamy, to zniszczenia na karoserii – cud, nie ma ani śladu. Tak mocno wiało, że drabina nie uderzyła w bok. Uff,uff… będzie taniej.
Dziewczyny idą szukać plandeki i poszycia, a my z Darkiem próbujemy złożyć ten namiot. Nie ma szans przy tym wietrze. Manewruję z otwartym namiotem aby ustawić się bokiem do wiatru. Postanawiam wejść ocenić zniszczenia. Nie jest tak źle. Pogięły się rurki od stelażu. Trzeba je naprostować od razu, bo nie złożymy. Przy prostowaniu trochę pękają. Mamy PowerTape, jak na porządnych turystów przystało – organizujemy „usztywnienie” i bandażujemy złamania. Wygląda to jako tako. Innych uszkodzeń w podłodze czy drabinie nie widać. Na szczęście nic się nie podarło. W międzyczasie wracają dziewczyny. Zuza ledwo idzie w tym wietrze niosąc plandekę – wygląda jakby zaraz miało ją zwiać. Błogosławią wszechobecne płoty – gdyby nie one pewnie musielibyśmy zwiedzić pustynie w poszukiwaniu plandek lub się z nimi definitywnie pożegnać. Adrenalina wciąż nas trzyma – w sumie skończyło się szczęśliwe, choć mogło skończyć się znacznie gorzej (i drożej). Składamy namiot, naciągamy plandekę, zaciągamy potrójnie ściągacz i ruszamy w dalszą drogę. Do koni już dziś raczej nie zdążymy – nawigacja jest bez litości – wskazuje dotarcie do celu po zachodzie słońca. Nawet za bardzo się nie śpieszymy – wciąż wieje, a my dopiero dochodzimy do siebie po tej przygodzie. „Jutro będziemy się z tego śmiać” – tym powiedzeniem pocieszałem Zuzkę jak była mała. Obyśmy się jutro śmiali.
Konie się nad nami zlitowały – widzimy kilka w czasie jazdy w świetle zachodzącego słońca.
Do Aus docieramy po zmroku, w sam raz na kolację. Nocleg jest w porządku. Chyba coś nam się poprzestawiało w głowach, bo nie możemy się powstrzymać od oglądania sposobów mocowania/zabezpieczania namiotów na innych autach. Ten „nasz” system jest wyjątkowo trefny…
Aaa… wieczór też jest zimny… i wieje…
Szczęśliwi i trochę zmarznięci... Przeżyliśmy kolejny dzień wspaniałej wyprawy, która powoli przekształca się w Wielką Przygodę (nie z przypadku z wielkich liter pisaną). Do jutra!
Do Aus docieramy po zmroku, w sam raz na kolację. Nocleg jest w porządku. Chyba coś nam się poprzestawiało w głowach, bo nie możemy się powstrzymać od oglądania sposobów mocowania/zabezpieczania namiotów na innych autach. Ten „nasz” system jest wyjątkowo trefny…
Aaa… wieczór też jest zimny… i wieje…
Szczęśliwi i trochę zmarznięci... Przeżyliśmy kolejny dzień wspaniałej wyprawy, która powoli przekształca się w Wielką Przygodę (nie z przypadku z wielkich liter pisaną). Do jutra!
"Jutro będziemy się z tego śmiać"
Trasa na jutro
~800km :-(
Jutro do przejechania mamy około ???km.
Wg rozsądku kilometrów nie powinno być więcej niż 400. Nawigacja pokazuje w zależności od humoru 600 lub 800km i w optymistycznych wariantach 8-9godzin jazdy. Całkiem się pogubiła.
Wierzymy rozsądkowi i planowi od Jurka - jak będzie naprawdę zobaczymy jutro :-)
W planie na jutro dzikie konie, zakupy w Luderitz i miasto duchów - Kolmanskop.
Czy jutro obędzie się bez przygód?
Wg rozsądku kilometrów nie powinno być więcej niż 400. Nawigacja pokazuje w zależności od humoru 600 lub 800km i w optymistycznych wariantach 8-9godzin jazdy. Całkiem się pogubiła.
Wierzymy rozsądkowi i planowi od Jurka - jak będzie naprawdę zobaczymy jutro :-)
W planie na jutro dzikie konie, zakupy w Luderitz i miasto duchów - Kolmanskop.
Czy jutro obędzie się bez przygód?
Zapisz się na powiadomienia
Podoba Ci się u nas?
Chcesz być powiadamiany o nowych wpisach? Dodaj swój adres email do listy wysyłkowej, a otrzymasz powiadomienie o każdym nowym wpisie. :-) Nie spamujemy, nie udostępniamy adresów, zawsze możesz się wypisać.
Chcesz być powiadamiany o nowych wpisach? Dodaj swój adres email do listy wysyłkowej, a otrzymasz powiadomienie o każdym nowym wpisie. :-) Nie spamujemy, nie udostępniamy adresów, zawsze możesz się wypisać.
Fajna wyprawa i piękne tam są widoki 🙂
Paweł…. jesteś niesamowity w tych swoich opisach. Choć Wam było niewesoło, to usmialam się z powolnej i niezwykle dokładnej rewizji Waszego auta. Ps..Podziwiam odwagę 💪🏽💪🏽💪🏽
Dziękujemy! To praca zespołowa.